» » ★  Obserwuj★  Obserwujesz✕  Nie obserwuj

Wenezuela z perspektywy wody.

Zaangażowany III (3243 punktów)


Krystaliczna woda, białe plaże, orzeźwiający wiatr - morze Karaibskie to raj dla tych którzy marzą o wakacjach pod żaglami. Spragnieni słońca Europejczycy uciekają tu przed szarościami zimy i marznącym deszczem. Jednak kiedy sezon ma się ku końcowi od pierwszych dni maja kotwicowiska zaczynają pustoszeć. Zbliżający się sezon huraganów rokrocznie zagraża terenom północnego Atlantyku, większość armatorów przeprowadza swoje jachty do Europy lub wyciąga je na ląd, aby spokojnie przeczekały niebezpieczny okres, jedynie bardzo niewielki procent postanawia spędzić lato u wybrzeży kontynentu Ameryki Południowej. Jeszcze kilkanaście lat temu u wenezuelskich i kolumbijskich wybrzeży aż roiło się od żeglarzy, przyciąganych przez bujną przyrodę, niskie ceny oraz przyjacielski sposób bycia mieszkańców. Obecnie zadecydowanie częściej wybierane są Grenada, Trynidad oraz wyspy ABC ze względów, politycznych, komunikacyjnych a przede wszystkim bezpieczeństwa. Niezależnie od warunków mniej lub bardziej sprzyjających, różnorodność północnych wybrzeży Ameryki Południowej stale przyciąga poszukiwaczy przygód.
W październiku 2011 roku dołączyłam do polsko-francuskiej grupy jachtów żaglowych przebywających w rejonie Golfo de Cariaco. Nieoficjalnym przewodnikiem ekspedycji został Kazimierz Bichler, który od wielu lat wraz z rodziną odwiedza na pokładzie S/Y Cetusa środkowo-wschodnią część wybrzeża Wenezueli. Jego znajomość lokalnej kultury oraz zwyczajów zapewniły nam bezpieczną podróż. Pierwszym przystankiem naszej floty była marina w Puerto la Cruz, gdzie za równowartość trzech piw można kupić (jeśli się ma zaprzyjaźnionego Wenezuelczyka – a o taką znajomość łatwo) 120 litrów diesla, co bynajmniej nie znaczy, że piwo jest tam drogie. Aż szkoda zużywać żagli. Wenezuelski Polsar doskonale smakuje z empanadas- czyli smażonymi pierogami z nadzieniem oraz sosem koperkowym – pycha!
Szybko zaopatrzyliśmy się w niezbędne produkty potrzebne na ponad dwumiesięczne odcięcie od cywilizacji (nie pominęliśmy lokalnych rarytasów: kawy, kakao, świeżych owoców – szczególnie soczyste i słodkie w tym rejonie są papaye, z mięs natomiast postawiliśmy na steki wołowe, które zupełnie słusznie mają status dumy narodowej). Poza załatwieniem spraw koniecznych nie zostaliśmy na lądzie ani minuty dłużej niż potrzeba – nie po to przecież tu przyjechaliśmy.
Laguna Grande
Mieszkańcy Laguna Grande – zatoki w Golfo de Cariaco - absolutnie ujęli mnie swoją prostotą, serdecznością i niewymuszonym sposobem kontaktu z drugim człowiekiem. Wpływając do laguny, gdzie jak okiem sięgnąć widać jedynie majestatyczne czerwone góry, okraszone tu i tam zielonymi plamami kaktusów, aloesów i niewysokich krzaków (raj dla miłośników fotografii), byłam przekonana, że jestem na absolutnym bezludziu. Po godzinie od rzucenia kotwicy jednak usłyszałam Hola! Wychodząc do kokpitu zobaczyłam chłopaka około lat dwudziestu, kobietę i dwie dziewczynki, które mogły mieć najwyżej po 4 lata, siedzące na dziobie drewnianej łodzi. Antonio utrzymuje swoją rodzinę z połowów ryb oraz owoców morza. Ich dom położony jest w niewielkiej osadzie niemal całkowicie odciętej od cywilizacji. Jako, że nasze jachty były dobrze zaooprowiantowane przekazaliśmy im podstawowe produkty żywnościowe oraz to co komu na jachcie zbywało, czyli: kolorowe gumki do włosów, ubrania, sprzęt do nurkowania, Kaziowi nawet udało się wygrzebać wśród swoich szpeji i przydasię dwukonny silnik zaburtowy. Przed zachodem słońca w naszych kambuzach przygotowywane były prawdziwe uczty ze ślimaków, muszli i ryb, którymi w zamian obdarował nas Antonio.
Poznając sposób życia w Laguna Grande, w każdym członku wyprawy narodziła się potrzeba, aby coś zrobić dla jej mieszkańców i niepewność co to właściwie miałoby być? Opuszczając to miejsce, każdy za nas długo oglądał się za siebie – za rok znów tu wrócimy.
Guacarapo
Na co dzień spokojną wioskę położoną na wschodnim krańcu Golfo de Cariaco, w ostatnich dniach października wypełniają barwne korowody, uliczni amatorzy salsy oraz zapach lokalnego jedzenia. Całotygodniowe obchody ku czci św Rafała – patrona rybaków, rozpoczęły się w niedzielę uroczystą mszą w kościele zbudowanym na niewielkim wzniesieniu, skąd rozpościera się widok na zatokę wraz z przystanią oraz malowniczą wioskę rybacką. Przez kolejne dni rytmy latino rozbrzmiewały w całej wsi od przedpołudnia do późnych godzin nocnych. Na zabawę zjechali mieszkańcy okolic, ulice wypełnił kolorowy tłum, lokalni mieszkańcy zaczepiali naszą grupę i z łobuzerskimi uśmiechami częstowali rumem o jakiejś gigantycznej mocy. Pijemy, śmiejemy się, tańczymy rumbę na ulicy, co rusz ktoś podpytuje nas o zdanie na temat obecnego ustroju i Chaveza. Pył i pot miesza się z zapachem smażonych ryb. Zabawa kończy się nad ranem. Dlatego zapewne w środę zamiast planowanego południa, dopiero w godzinach wieczornych spod kościoła wyrusza procesją, która wędruje głównymi ulicami aż do Placu Bolivar. Postaciami centralnymi parady są ustawione na udekorowanych platformach figury św Rafała, Matki Bożej oraz Anioła Stróża. I tu nie zabrakło tańca, muzyki oraz typowej dla Wenezuelczyków żywiołowości. Czteroosobowe grupy niosące figury poruszały się w rytmie salsy, całkiem nieźle sobie radząc, biorąc pod uwagę spore obciążenie.
W ostatni dzień obchodów ku czi patrona odbyła się kolejna procesja, tym razem jednak miała ona charakter wodny. Do centralnej części zatoki, około południa zaczęły spływać z okolic udekorowane kwiatami, balonami i wstążkami peneros oraz lanchas. Ostatnie przygotowania, formowanie korowodu oraz wszelkiego rodzaju zabiegi towarzyskie trwały około dwóch godzin. Łodzie ruszyły w morze, na czele sunęło penero ze znaną mi już figurą patrona rybaków. Nieco w tyle po jej obu burtach znajdowały się peneros z matką Bożą oraz Aniołem Stróżem. Udział grupy gringo został przyjęty z entuzjazmem i rybacy z dumą prezentowali swoje łodzie, chętnie pozując wraz z rodzinami przed wystawionymi w ich kierunku aparatami.
Tortuga
Nazwa wyspy przywodzi na myśl ostatni wolny piracki port osławiony w Piratach z Karaibów. Dopiero po rzuceniu kotwicy przy Playa Caldera w południowo wschodniej części wyspy, okazuje się, że po siedemnastowiecznych wydarzeniach nie zostało tu ani śladu. Krajobraz jest zgoła różny od filmowego: całkowicie opustoszała okolica, długa, biała plaża w kształcie półksiężyca, gdzieniegdzie zbite z desek baraki pokryte soczystymi barwami, niezliczone kapliczki Virgen – patronki rybaków oraz czysta, turkusowa woda sprawiały wrażenie nierzeczywistego piękna. Na wyspie znajduje się niewielka osada rybacka zamieszkała przez około 10 mężczyzn, codzienne wypuszczających się w morze na peneros i zwożących złowione ryby na dużo większe i wyposażone w chłodnie lanchas. Przy osadzie znajduje się też posterunek straży przybrzeżnej, którego funkcjonariusze liczyli sobie najwyżej po 24 lata i stale nosili pełne umundurowanie militarne oraz długą broń, mocno kontrastując z idyllicznym krajobrazem. Wbrew podstawowej zasadzie bezpieczeństwa: nigdzie nie zatrzymywać się dłużej niż na dwie noce, zostajemy tam tydzień, codziennie urządzając ognisko na plaży, piekąc własnoręcznie ustrzelone w pobliskiej rafie ryby. Przełamując początkową nieufność coraz częściej przyłączają się do nas rybacy, spragnieni towarzystwa i nowinek ze świata.
Na weekend przenosimy się na kolejne kotwicowisko przy Cayo Herradura, gdzie przez kolejne dni przetacza się korowód wenezuelskiego bogactwa i luksusu. Megajachty, helikoptery i prywatne samoloty całkowicie odmieniły pejzaż. Przy tej okazji zaobserwowałam, nie bez cienia zazdrości, że słynna uroda Wenezuelek cieszy się w świecie uznaniem zupełnie zasłużenie.
W każdej zatoce, plaży niemal przy każdym domku rybackim znajdujemy kapliczki Virgen zbudowane z muszli, kamyków, kawałków raf, gałęzi – wszystkiego co morze wyrzuca na swoje brzegi. Jej wizerunek zdobi sporą cześć łodzi. Czuć głęboki szacunek i zaufanie pokładane w opiekunce rybaków ruszających w morze bez niemal żadnych zabezpieczeń czy przyrządów nawigacyjnych. Wiara, że to Ona bezpiecznie doprowadzi ich do domu silnie przekłada się na rybacką sztukę folklorystyczną
Los Roques, czyli żeglarskie must see, to 25 kilometrowe pasmo maleńkich, w większości niezamieszkałych wysepek oraz raf koralowych. Spektakularna przyroda oraz kolory rodem z kiczowatych pocztówek przyciągają dziesiątki turystów. Błękit nieba zlewa się wszystkimi odcieniami niebieskiej wody, od której drobne wysepki żywo odcinają się białymi pasmami plaż oraz soczystą zielenią. Po przypłynięciu należy zameldować się u władz gwardii narodowej, straży przybrzeżnej oraz parku. Te ostatnie informują zwiedzających, w których obszarach można kotwiczyć oraz rozwiązują problem śmieci. Pobyt w parku jest płatny – około 100 euro za jacht oraz ograniczony do 14 dni. Wszystkie niedogodności, koszty oraz papierkową robotę wynagradza natura, która urzeka dziewiczym pięknem, co krok tworząc odejmujące mowę spektakle. W Los Roques każdy wakacjusz znajdzie coś dla siebie. I ten, który pragnie pożeglować lub poleniuchować na plaży a także miłośnicy fauny powietrznej oraz podwodnej maja tu co podziwiać. Występuje tu około 80 gatunków ptaków, żyją też wyjątkowo bujne rafy koralowe, dobrze chronione przed niszczycielską siłą fal, dzięki czemu są ostoją setek tropikalnych ryb i stworzeń morskich takich jak: koniki, żółwie, kalmary, konchy oraz rozgwiazdy – godzinami można nie wychodzić z wody.
Piractwo
Podobnie jak obecna Tortuga nie ma wiele wspólnego z filmowym przedstawianiem tak i współcześni piraci w niczym nie przypominają Jonego Deepa. Zamiast przystojnego aktora mamy grupy uzbrojonych w karabiny maszynowe napastników. Jest to stały problem skutecznie odstraszający tych, którzy chętnie zapuściliby się w te rejony. Pogłoski o napadach na jachty, rabunki, nieraz brutalne co chwilę pojawiają się wśród żeglującej braci. Na szczęście wraz z informacjami na temat piractwa powtarzane są również sposoby jak niebezpieczeństwa unikać. Znajomość lokalnych zwyczajów zdecydowanie pomaga, ponadto warto trzymać się w grupie jachtów, nie kotwicząc w pustej zatoce. Im lepsze kontakty z mieszkańcami, tym lepiej – kurtuazji nigdy za wiele! Zdarzało nam się, że znajomi ostrzegali nas i prosili, abyśmy opuścili okolicę lub zamknęli dingi na kłódkę (bez wyraźnego sygnału nigdy tego nie robiliśmy, co było bardzo mile widziane i traktowane jako wyraz zaufania). Zdarzało się, że podpływali do nas rybacy prosząc o coś (zazwyczaj były to baterie, woda, papierosy, alkohol), i nigdy nie wychodzili z pustymi rękami. Podobnie sprawa ma się z wizytami przedstawicieli władz, którzy pojawiają się na „rutynowe kontrole” sprowadzające się do zadania kilku pytań oraz wymiany dóbr – bardzo jednostronnej. Na ewentualność takich odwiedzin należy się odpowiednio przygotować i zaopatrując jacht na liście wydatków uwzględnić koszty reprezentacyjne. Od strony formalnej dobrą praktyką jest informowanie konsulatów o swojej wyprawie i planowanej trasie. Istnieją też strony internetowe, gdzie można sprawdzić doniesienia na temat niedawnych ataków, np: http://www.noonsite.com/General/Piracy. Warto również sprawdzić, które regiony klasyfikowane są jako tereny podwyższonego ryzyka i w oparciu o te informacje planować trasę rejsu (http://www.mmsn.org/pirates.htm).


Tekst: Justyna Jasica
Zdjęcia: Paweł Jasica

P.S
Bardzo dziękuję Justynko i Pawle za ten wspaniały tekst i zdjęcia.Czekamy na więcej.
Jacek Szczepaniak


Autor tekstu: Jacek Szczepaniak

 

 

Zdjęcia do artykułu (8) - wyświetl wszystkie:


Reklama


komentarze (0)

Aby móc komentować musisz być zalogowany!
zaloguje się

Felietony - zobacz podobne



Ogłoszenie płatne


daj ogłoszenie


Google